Entry tags:
Spike the Series 1x01
Tytuł: Spike the Series (gdyby ten serial miał polskiego dystrybutora, zapewne nazywałby się Szpikulec Ciemności)
Korekta:
le_mru
Fandom: BtVS/AtS
Odcinek: 1x01, Witamy w Cleveland!
Ilość słów: 3297 (zadziwiam samą siebie)
Spoilery: i to jest ten moment, kiedy 3/4 czytających ten wstęp kilka w czerwony krzyżyk w prawym górnym rogu ekranu... Do 7x22 BtVS i 5x22 AtS. I, niestety, bardzo trudno będzie zrozumieć pewne rzeczy bez znajomości V sezonu Angela. Wykorzystuję też pewne informacje z komiksów, ale wychodzę z założenia, że skoro ja ich nie czytałam, to czytelnik też przeżyje bez.
A/N: Zaczęło się od dyskusji na
spike_daily, w której
le_mru rzuciła pytanie, jak by mógł wyglądać spin-off o Spike'u. Wcale nie planowałam tego pisać, ale w pewnym momencie trybiki w mózgu po prostu zaskoczyły i tak jakoś przypadkiem wyszło, Wysoki Sądzie. Prawdopodobnie iskrą na prochy było to, że postanowiłam wreszcie przeczytać porządnie "W dobrej wierze". Wielki, wielki ukłon w stronę Nilc nie tylko za betę, ale też ogólne wspieranie i wielostronne inspiracje. Nie wiem, co bym bez Ciebie zrobiła.
Spike the Series
1x01 Witamy w Cleveland!
Zamek w Ballindalloch był stanowczo zbyt duży, żeby można było się w nim czuć komfortowo, ale Spike nie narzekał. Nocował już w zdecydowanie gorszych miejscach. Tutaj przynajmniej nie groziły mu nagłe promienie słońca wpadające przez dziury w dachu, a na tyłach posiadłości, tuż przy przejściu do ogrodów, była wnęka w murze, która idealnie nadawała się na palarnię.
Szybkim ruchem nadgarstka otworzył ciężką, metalową zapalniczkę i nonszalancko odpalił papierosa. Głęboko zaciągnął się dymem. Może i nie miał normalnego krwioobiegu i nikotyna zupełnie na niego nie działała (chyba, że akurat jadł palacza), ale efekt placebo opanował do perfekcji.
- Dobry wieczór, pani generał - powiedział do cienia czającego się przy drzwiach. - Poczęstowałbym, ale to pewnie łamie tak przynajmniej z osiem punktów regulaminu sił zbrojnych.
- Spływaj - zasugerowała przyjaźnie Buffy.
Zanim Spike zdążył o tym w ogóle pomyśleć, odruchowo przesunął się i zrobił pogromczyni miejsce we wnęce. Pewne rzeczy się nie zmieniają.
- Jak tam narada na szczycie? - zapytał, nadal bawiąc się zapalniczką. - Przegrupowaliście się po odzyskaniu Los Angeles?
- Andrew i Giles właśnie sprzątają tablice poglądowe, na dzisiaj koniec.
- To jutro kolejna runda?
- Jutro, pojutrze, za trzy dni pewnie też... Tęsknię za apokalipsą. To były dobre czasy. Proste, konkretne. Dobra apokalipsa nie jest zła.
To brzmiało zupełnie jak słowotok dawnej Buffy i Spike przez chwilę poczuł się całkiem jak na ganku na Revello Drive w tych nie tak znowu rzadkich chwilach, kiedy oboje nie mogli znieść żadnego towarzystwa oprócz swojego nawzajem.
- Imponujące - powiedział z zadumą, robiąc bliżej nieokreślony gest zapalniczką. - To wszystko. Masz prawdziwą armię. Strzeżcie się, siły ciemności i w ogóle. Robi wrażenie.
- Oj, tak.
- Czyżby defetyzm w szeregach?
Buffy pokręciła głową i Spike zauważył, że pogromczyni miała podkrążone oczy niepokojąco komponujące się z nieskazitelną, niemal korporacyjną garsonką. Niedobrze.
- Trudności organizacyjne.
- To znaczy? - zapytał, obracając się lekko i odruchowo wyciągając rękę w stronę zwieszonej głowy pogromczyni.
Dotknął jej twarzy i i nagle zrobiło się bardzo niezręcznie. Buffy cała zesztywniała i wyprostowała się jak struna, a Spike błyskawicznie się wycofał. Przemknęło mu przez myśl, że kiedyś jeszcze dostanie porządnie po mordzie za ten rok udawania martwego. Podchodził do tego z filozoficznym spokojem. Między nim a Buffy i tak było dużo lepiej, niż się spodziewał. Jej reakcję można zaliczyć wręcz do spokojnych, przecież Spike nie zdziwiłby się nawet, gdyby wpakowała mu (dla pewności) dwa kołki w serce. Tymczasem od kiedy cztery dni wcześniej dowiedziała się, że jednak nie zginął w Sunnydale, zadowalała się ignorowaniem i pełną skrępowania ciszą. Teraz odbyli pięć minut cywilizowanej rozmowy i naprawdę trudno było oczekiwać więcej. Nie teraz, nie w najbliższym czasie.
- Nic takiego - powiedziała szybko pogromczyni. Tak, to stanowczo byłoby na tyle, jeśli chodzi o Revello Drive, szczerość i nić porozumienia. - Spike, chcę, żebyś pojechał do Cleveland.
Popatrzył na nią pytająco.
- Tam są jeszcze aktywne Wrota Piekieł - wyjaśniła. - Potrzebuję, żeby ktoś miał na nie oko.
- I mówisz mi o tym w środku nocy, poza oficjalną naradą. Ciekawe.
- Pojedziesz czy nie?
Uśmiechnął się miękko i zgasił niedopałek o ścianę. Głupie pytanie.
- Wiesz, że pojadę. Nie macie tam oddziału?
- Już nie - powiedziała ciszej. - Wrota Piekieł, pamiętasz? Będziemy wysyłać nowy.
- I ja mam tam jechać w ramach tego nowego oddziału?
- Ty pojedziesz pierwszy.
Spike'owi przemknęło przez myśl, że oto nagle stał się członkiem całej tej armii pogromców i, o dziwo, dostaje osobiste rozkazy od naczelnego wodza, chociaż nie przypominał sobie, żeby się w ogóle gdziekolwiek zgłaszał. Chyba nawet pierwotnie miał zamiar odwrócić się na pięcie, mieć w dupie całe to ratowanie świata i zająć się swoimi sprawami.
Oczywiście najpierw musiałby wymyślić, jakie są te jego nie cierpiące zwłoki sprawy.
- Giles mi nie ufa, co?
- Ani tobie, ani Angelowi.
To wiele wyjaśniało. Buffy wysyłała go przodem, licząc, że zrobi rekonesans, a kiedy już w Cleveland pojawi się w pełni oficjalny oddział pogromczyń, dołączy do niego na krzywy ryj i podzieli się lokalną wiedzą. Giles i tak prędzej czy później dowie się o wszystkim i będzie musiał zaakceptować status quo. Spike nie był jeszcze pewny, czy Buffy odsyłała go z przyczyn strategicznych, czy tylko po to, żeby nie lazł jej przed oczy, ale miał przeczucie, że oba te powody wcale się nie wykluczają.
- A właśnie, jak tam kapitan Czółko? Są jakieś wieści?
- Nic nowego. Zabrał smoka i zniknął.
- Typowe - rzucił Spike z przekąsem, a Buffy przytomnie zasymulowała nagły napad głuchoty.
Jednak świat nie zmienił się aż tak bardzo.
- Kiedy mam jechać?
- Polecisz za tydzień, musimy dać Andrew trochę czasu, żeby ci załatwił samolot, w którym cię nie spopieli.
- A do tego czasu mam chodzić na narady ogólnowojskowe?
- Nie umarłbyś od tego.
- Już jestem martwy.
Najwyraźniej żarty z trupów nigdy nie przestawały być śmieszne, bo Buffy parsknęła, pokręciła z politowaniem głową, a potem wyciągnęła rękę i zanim zdębiały Spike zdążył się zorientować, wyłuskała mu z kieszeni płaszcza paczkę papierosów.
- Ani się waż wygadać przed Faith - zastrzegła surowo na widok jego zdumionej miny. - Muszę dbać o reputację.
W końcu Spike przypomniał sobie, że trzyma w rękach zapalniczkę, więc trącił kciukiem metalową pokrywkę i szarmancko podpalił pogromczyni papierosa. Buffy zaciągnęła się ostrożnie i zakaszlała, dając przez to dowód, że mimo wszystko świat nie zwariował tak do końca i generał Pij-Mleko-Będziesz-Wielka dość sporadycznie uciekała się do tego rodzaju zakazanych rozrywek.
- Kogo zamierzasz wysłać oprócz mnie? - zapytał rzeczowo Spike.
- Postaram się podesłać ci Wesleya - oznajmiła Buffy, po czym wychyliła się w prawo, by rzucić okiem na rząd okien na drugim piętrze skrzydła. W jednym nadal paliło się światło. - O ile się wcześniej z Gilesem nie pozabijają.
***
Betty miała sen.
W pierwszej chwili wszystko było bardzo rozmyte i nie potrafiła nawet określić, gdzie się dokładnie znajduje, ale nagle spostrzegła drobną blondynkę w średnim wieku o ostrzyżonych na pazia włosach i wszystko stało się jasne. Betty wiedziała już nawet, co będzie dalej, ta scena nawiedzała ją regularnie co kilka nocy, więc starała się we śnie zacisnąć powieki, ale nie dała rady. Sama nigdy w życiu nie zniosłaby widoku, który czekał ją już za parę sekund, ale to nie było jej wspomnienie, nie jej ciało. Była teraz Faith Lehane i patrzyła bezradnie, jak Kakistos wyrywa Dianie ręce i nogi, a potem odgarnia krótkie, jasne włosy i skręca jej kark. Betty ze wszystkich sił starała się odizolować od nie swojego strachu i zupełnie obcej złości. W niektóre poranki współlokatorki mówiły jej, że przez sen liczyła głośno do ośmiu, a ona konsekwentnie udawała, że nie wie dlaczego. Dokładnie osiem sekund trwało, zanim Faith zatkała uszy, by nie słyszeć już krzyku Diany.
Potem ściany zafalowały i wystrzeliły w górę, a przejmujący wrzask obserwatorki stał się niski i chropowaty. Betty aż zakręciło się w głowie od upajającego uczucia triumfu. Miała krew na twarzy i rękach, jej palce zaciskały się na drzewcu pochodni, ciężka suknia była po kolana ubrudzona błotem. Na twarzy wampira malowały się ból i przerażenie, jego koszula zajęła się żywym ogniem, a pogromczyni usłyszała swój własny nieco histeryczny śmiech.
Płomień rozprzestrzeniał się, aż nagle cały świat stał się czerwony, a potem skurczył się do rozmiarów pokoju. którego nigdy wcześniej nie widziała. Na prostym krześle siedział chudy mężczyzna o tlenionych włosach, miał szeroko otwarte oczy i oddychał ciężko jak po morderczym biegu. Betty zrobiło się niedobrze od natłoku związanych z nim sprzecznych emocji. Powoli podeszła do nieznajomego i, skupiona na upiornym wyrazie jego twarzy, położyła mu dłoń na żebrach. Wyczuła ciepło i przyspieszone tętno.
Ściany pokoju rozbłysły, a mężczyzna, o którego opierała się Betty, zniknął. Dziewczyna zachwiała się i poczuła, jak leci w dół, w końcu jej plecy odbiły się od czegoś twardego, więc odruchowo przetoczyła się, stanęła mocno na nogach i wydobyła miecz. Jej mięśnie doskonale wiedziały, co robić, więc poddała się intuicji, pierwszy raz tej nocy zupełnie spokojna. Wampir naprzeciwko niej miał europejski strój i poruszał się w nim miękko jak kot, w jego sposobie walki było coś bardzo obcego, a jednocześnie nadzwyczajnie znajomego. Betty nie zamierzała dłużej rozważać, które obserwacje należą do niej ze snu (silnej), a które do niej prawdziwej (słabej), skoro obie były pogromczyniami i miały przed sobą misję. Zamiast tego wykonała kilka przepisowych złożeń mieczem, krótki ruch nadgarstka i krew trysnęła z rozciętego łuku brwiowego wampira. Betty miała wrażenie, że słyszy gdzieś za ścianą gardłowy śmiech, ale nie skupiała się na żadnych obrazach ani dźwiękach, po prostu odbiła się od ziemi i z całej siły kopnęła przeciwnika w głowę. Nie miał broni i nadrabiał miną, wygłaszał komentarze w dziwnym, obcym języku, poruszał się na miękko ugiętych nogach i robił unik za unikiem. Walczył jak ktoś, komu jest zupełnie obojętne, czy przeżyje. Betty naprawdę doceniła go dopiero wtedy, kiedy zręcznie złapał za jej miecz i wbił go w świątynną figurę. Już wiedziała, że popełniła błąd, lekceważąc przeciwnika. Zaczęła błyskawicznie wyprowadzać ciosy i kopniaki, aż w końcu zdołała przyszpilić wampira stopą do ściany. Wydobyła zza paska kołek, czepiając się rozpaczliwej nadziei, że zdoła jeszcze nadrobić straty, ale jakaś część niej doskonale wiedziała, że jest już za późno. Starczyło jej samozaparcia, żeby zamachnąć się i wymierzyć cios prosto w serce. Gdy straciła kołek, sięgnęła po niego siłą rozpędu. Potem poczuła znany już z innych snów ból z boku szyi i miała wrażenie, że zapada się w puch, coraz słabsza i słabsza...
A potem nagle światła stały się wyraźniejsze, a dźwięki ostrzejsze, dookoła Betty były gwiazdy, pełno gwiazd rozsianych po świecie jak krople mleka i dziewczyna znała doskonale imiona ich wszystkich. Tam, gdzie błyszczała największa, stał pochylony nad martwym ciałem mężczyzna z krwią na ustach i palcach. Betty nie mogła oderwać od niego wzroku, ogłuszona mieszaniną fascynacji, podniecenia i dzikiej radości.
- Spójrz, jakiego narobiłeś pięknego zamętu - powiedziała w skupieniu.
Nagle zobaczyła wszystkie ścieżki prowadzące do tego wydarzenia i wszystkie możliwe światy, które mogły z niego wyniknąć. Było to trochę podobne do jej (jej, Betty, prawdziwej, pogromczyni) wizji i snów, ale silniejsze i bardziej intensywne, doprawione jedynym w swoim rodzaju szaleństwem. Dziewczyna miała wrażenie, że eksploduje jej głowa, złapała się mocno za skronie i zaczęła krzyczeć, jak jeszcze nigdy wcześniej.
Do końca życia Betty była pewna, że gdyby w tym momencie czyjaś silna ręka nie złapała jej za nadgarstek i nie wyciągnęła na powierzchnię, czaszka wybuchłaby jej jak skorupka orzecha.
- No, mała - powiedziała siedząca na brzegu łóżka Faith Lehane, przyglądając się badawczo młodej pogromczyni. - Teraz to dałaś popalić.
***
- Nie, nie wiem, gdzie może być Angel. I nie, naprawdę nie mam pojęcia, w jaki sposób Illyria wyciągnęła Los Angeles z piekła.
- A nawet gdybyś wiedział, to i tak byś nie powiedział?
- Prawdopodobnie nie. Ale tutaj akurat sprawę przesądza fakt, że byłem wtedy martwy, nie sądzisz?
Giles ze zniecierpliwieniem zerwał okulary z nosa i przetarł je chusteczką, bardziej z nawyku niż potrzeby. Wesley siedział sztywno na krześle, najwyraźniej nie do końca jeszcze przyzwyczajony do tego, że znowu ma ciało, nad którym trzeba panować, bolące kości i drętwiejące mięśnie.
- Nawet w obecnej sytuacji twoja wiedza o Illyrii jest większa niż jakiegokowiek żyjącego człowieka - podjął starszy obserwator. - Myślę, że powinieneś...
Złe słowo. Bardzo, bardzo złe słowo.
- Powinienem? Och tak, jestem wam w końcu coś winien za pomoc, której nam udzieliliście na początku kryzysu z Illyrią - powiedział Wesley z przekąsem. - Nie wiem, jak bym sobie bez was poradził.
- Nie o to mi chodziło.
- Ale jakoś tak wyszło, nieprawdaż?
Widać było, że Giles jest zupełnie bezradny wobec tego nowego, gorzkiego Wesa, dziwnie odpornego na moralny terror, patrzenie z góry i siłę autorytetu. Mimo tego, że upłynęły już cztery dni, nadal instynktownie spodziewał się zobaczyć po drugiej stronie stołu konferencyjnego zupełnie innego przeciwnika, więc ponosił porażkę za porażką.
- Spójrzmy na to logicznie - powiedział w końcu Wesley po długiej chwili niezręcznej ciszy. - Musimy znaleźć z wami jakąś formę koegzystencji. Ale chyba nie powinniśmy zaczynać rozmowy od stawiania twardych warunków, nie sądzisz?
- Och, na litość boską! Mam już serdecznie dość...
- Myślę, że już wystarczy - powiedziała cicho Willow, odrywając się wreszcie od framugi drzwi i wchodząc do pokoju.
O dziwo, obaj obserwatorzy natychmiast umilkli.
- Rozmawiałam z Illyrią - kontynuowała dziewczyna, ignorując pełne wyrzutu spojrzenie Gilesa i skupiając uwagę na młodszym z mężczyzn. - Nieco bardziej skomplikowane, niż standardowa pogawędka przy kawie, zgoda, ale udało nam się w końcu dojść do jako takiego porozumienia. Oczywiście Illyria zastrzegła, że bez twojej zgody nie podejmie żadnej decyzji.
Oprócz tej dyskusji Willow zdążyła tego dnia naradzić się jeszcze z Buffy, Dawn, Xandrem i Kennedy, ale nie widziała potrzeby, żeby o tym wspominać. Miała wyrzuty sumienia, że izolują tak Gilesa, ale nie było rady - jego cenne zdolności interpersonalne nie miały szans w starciu z rozczarowaniami Wesleya, który faktycznie miał powody do złości. Rok wcześniej wszyscy razem podjęli decyzję, by nie mieszać się w sprawy Wolfram&Hart, ale to Giles odbył krępująco bezpośrednią rozmowę telefoniczną z Angelem i prawdopodobnie w oczach ekipy z Los Angeles zawsze już będzie uchodził za czarną owcę armii pogromczyń.
- Jak wszyscy dobrze wiemy, Illyria nie jest do końca stabilna. Ciało, które przyjęła, nie jest przystosowane do takiej mocy, nawet po tym, jak straciła znaczną jej część. W dodatku sama Illyria nie za bardzo radzi sobie z tymi umniejszonymi mocami. Przebłyski...
Willow mówiła, nie odrywając wzroku od twarzy Wesleya i gdy zauważyła, że zamknął oczy, przełknęła głośno ślinę. Dwa lata wcześniej zdążyła się już oswoić z jego nowym, lepszym, silniejszym, bardziej samoświadomym ja. Gorycz, zniechęcenie i coraz to nowe poziomy autoironii były dla niej pewną nowością.
- Fred - dokończył spokojnie Wesley, nie otwierając oczu. - Illyria nie zawsze potrafi utrzymać barierę oddzielającą jej wspomnienia od wspomnień Fred, więc zdarzają jej się przebłyski, kiedy sądzi, że naprawdę nią jest. To prawdopodobnie niegroźne.
- Ale nie możemy być pewni - podjęła Willow. - Potrzebujecie względnego spokoju, miejsca, gdzie będzie rezydował niewielki oddział nieprowadzący szkoleń, na tyle silny, żeby móc opanować sytuację w razie kryzysu. Będziesz mógł spokojnie prowadzić badania nad Illyrią i oczywiście jesteśmy do twojej dyspozycji, gdybyś potrzebował wsparcia. W związku z tym mam dla was propozycję...
***
- Jak myślicie, będzie coś z tego? - zapytała Clara, wskazując głową na rozświetlone okno na drugim piętrze zamku.
- Na razie to się głównie kłócą - odparła Lily, wydymając pogardliwie wargi. - Słowo daję, jutro biorę popcorn na obrady.
- Ciesz się, że w ogóle pozwalają ci tam wejść - mruknęła Matylda z niechęcią. - My musimy polegać na plotkach.
Lily prychnęła i zaczęła bawić się kołkiem. Od kiedy pogromczynie zainstalowały się w Ballindalloch, patrole w pałacowym parku stały się czystą formalnością, wszystkie demony samorzutnie utrzymywały kordon sanitarny w odległości co najmniej pięciu mil od kwatery głównej, niemniej jednak raz na jakiś czas trzeba było sprawdzić. Choćby po to, żeby po okolicy nie poszła plotka, że pogromczynie nie pilnują własnego podwórka i można się tam bezkarnie zapuszczać.
- Znałam jedną z dziewczyn, która dostała przeniesienie do Cleveland - powiedziała konspiracyjnym szeptem Matylda. - Pamiętacie Nadine?
- Ta ruda Francuzka? - upewniła się Clara. - A co ona w ogóle robiła w Stanach? Przecież beznadziejnie mówiła po angielsku.
- Podobno losowali. Wcale nie chciała jechać i, jak się okazuje, miała rację. Nikt tam nie przeżył - relacjonowała z przejęciem Matylda.
Lily kopnęła leżący przed nią na ścieżce kamyk i skupiła całą swoją uwagę na trajektorii jego lotu. Potrzebowała naprawdę mnóstwo samozaparcia, żeby gryźć się w język podczas tej rozmowy. Cztery dni wystarczyły, by zaczęła dostawać szału na sam dźwięk słów przeniesienie, losowanie i (wymawiane obowiązkowo nabożnym szeptem) Cleveland.
W ogóle nie rozumiała, o co całe zamieszanie, a już najbardziej wkurzały ją te pełne zazdrości spojrzenia, kiedy jako jedna z niewielu młodszych potencjalnych wchodziła na salę obrad razem z całą dowódczą śmietanką. Słyszała już różne teorie na temat tego, jak się tam dostała. Prawda nie była zbyt ekscytująca - Lily po prostu pewnym krokiem przekroczyła próg, zajęła wygodne miejsce tuż przy oknie, a kiedy przyuważyła ją pani Summers, zrobiła minę, jakby miała pełne prawo tu być. Za swoją fanfaronadę uzyskała pełne aprobaty spojrzenie i milczącą zgodę na swój udział w naradzie.
To tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że życie pozostałych juniorek byłoby dużo prostsze, gdyby tylko wzięły sprawy w swoje ręce i dla odmiany podjęły jakąś akcję. Tymczasem w Ballindalloch panował marazm rodem z obozu wojskowego podczas długiej, spokojnej zimy i powoli stawało się to coraz bardziej irytujące. Owszem, jeśli już wypuszczały się gdzieś dalej i urządzały regularne polowanie na wampiry albo zasadzkę na potwory, to emocji było pod dostatkiem i Lily naprawdę lubiła te wyprawy, ale nawet one straciły ostatnio część swojego uroku.
Zwłaszcza od kiedy zorientowała się, że nikt na nich nie robi nic bez wyraźnego rozkazu, a jeśli już nawet ktoś kiedyś, to głównie przez pomyłkę.
- ... zresztą co się dziwić, tam są kolejne Wrota Piekieł! - trajkotała dalej Matylda.
- Wracajmy już - wpadła jej w słowo Lily.
- Powinnyśmy jeszcze obejść... - zaczęła służbiście Clara.
- Och, daj spokój. Byłyśmy już wszędzie. W tym lesie nie ma niczego gorszego od nas.
- Ale przecież...
Lily nie miała ochoty słuchać dalszych argumentów. Machnęła na koleżanki ręką, wymamrotała jakieś zdawkowe pożegnanie i ruszyła w stronę zamku.
Jeśli chciała cokolwiek osiągnąć, musiała wziąć sprawy w swoje ręce i stać się kowalem własnego losu. A w tym celu koniecznie potrzebowała zamienić przed snem kilka słów z panią Summers.
***
Pod naporem złowrogich spojrzeń Buffy upadła koncepcja Xandra, by nadać Spike'a do luku bagażowego samolotu (Wiesz, ile by kosztował transport trumy ze zwłokami? To już lepiej go pociąć na porcje po pięćdziesiąt funtów i wysłać w walizkach, naprawdę... - zauważyła przytomnie Dawn). W końcu stanęło na tym, że wykorzystają niewielkich rozmiarów samolot wyszabrowany przez Gilesa z masy spadkowej pozostałej po Radzie Obserwatorów. Pilot i tak miał na dniach zabrać Willow do Cincinnati celem oględzin biblioteczki demonologicznej, którą próbował im sprzedać jakiś amator. Nic nie stało na przeszkodzie, żeby wzięli na pokład i Spike'a. Wylot wyznaczono na wtorek.
***
- Zaczekaj! Czekaj, mówię! Stóóóóóój!
Faith biegła po płycie lotniska jak wariatka. W dużym plecak, który trzymała w ręce, coś podejrzanie grzechotało i Spike miał przypuszczenie graniczące z pewnością, że nie są to cukierki.
- Lecę z wami! - wydyszała, gdy się z nimi zrównała.
Wyraz twarzy Willow nie pozostawiał wątpliwości co do jej opinii na ten temat.
- Chwila - zapytał przytomnie Spike. - Z wami oznacza z wami do Cleveland czy z wami do Cincinnati?
- A wyglądam na kółko biblioteczne? Z wami do Cleveland.
- Buffy cię przysłała?
- B sobie może mnie wysyłać do usranej śmierci, nie jestem jej ołowianym żołnierzykiem. Dosyć miałam tego pieprzenia o strategiach, demonach i wchłoniętym LA, czas zacząć wreszcie coś robić.
Spike wzruszył ramionami, ustatysfakcjonowany odpowiedzią. Lubił Faith, była konkretna, zdecydowana i z ikrą. Co prawda była też niezrównoważona i narwana, ale po stu latach z Drusillą żadne stadium szaleństwa nie robiło na Spike'u przesadnie wielkiego wrażenia. Przynajmniej będzie ciekawie.
Z lotu pamiętał tyle, że zasnął natychmiast po starcie i obudzili go dopiero pół godziny przed lądowaniem. Na lotnisku w Cincinnati pożegnali się z Willow (Spike - życzliwie, Faith - chłodno) i ruszyli w stronę wynajętego im przez Andrew samochodu. Jako że jedno z nich było oficjalnie martwe, a drugie poszukiwane, woleli się nie zbliżać do miejsc wymagających wylegitymowania się.
Normalnym ludziom droga do Cleveland zajmowała od czterech do pięciu godzin. Oni już po trzech widzieli na horyzoncie rogatki.
- Zamieniamy się - oznajmił wtedy Spike. - No już, wyskakuj zza kółka.
- Śnisz.
- Wyskakuj, mówię. Mam coś ważnego do zrobienia.
Zaintrygowana Faith rzuciła mu badawcze spojrzenie i z czystej ciekawości zjechała na pobocze. Spike rozsiadł się za kierownicą jak basza i niemal czule pogładził szybkościomierz.
- Zapnij pasy i trzymaj się mocno.
- Co ty knujesz?
- Tradycja.
Po czym rozpędził się na tyle, na ile się dało na tak krótkim odcinku i wjechał równiutko w środek optymistycznej tablicy Witamy w Cleveland!.
Korekta:
![[livejournal.com profile]](https://www.dreamwidth.org/img/external/lj-userinfo.gif)
Fandom: BtVS/AtS
Odcinek: 1x01, Witamy w Cleveland!
Ilość słów: 3297 (zadziwiam samą siebie)
Spoilery: i to jest ten moment, kiedy 3/4 czytających ten wstęp kilka w czerwony krzyżyk w prawym górnym rogu ekranu... Do 7x22 BtVS i 5x22 AtS. I, niestety, bardzo trudno będzie zrozumieć pewne rzeczy bez znajomości V sezonu Angela. Wykorzystuję też pewne informacje z komiksów, ale wychodzę z założenia, że skoro ja ich nie czytałam, to czytelnik też przeżyje bez.
A/N: Zaczęło się od dyskusji na
![[livejournal.com profile]](https://www.dreamwidth.org/img/external/lj-community.gif)
![[livejournal.com profile]](https://www.dreamwidth.org/img/external/lj-userinfo.gif)
Spike the Series
1x01 Witamy w Cleveland!
Zamek w Ballindalloch był stanowczo zbyt duży, żeby można było się w nim czuć komfortowo, ale Spike nie narzekał. Nocował już w zdecydowanie gorszych miejscach. Tutaj przynajmniej nie groziły mu nagłe promienie słońca wpadające przez dziury w dachu, a na tyłach posiadłości, tuż przy przejściu do ogrodów, była wnęka w murze, która idealnie nadawała się na palarnię.
Szybkim ruchem nadgarstka otworzył ciężką, metalową zapalniczkę i nonszalancko odpalił papierosa. Głęboko zaciągnął się dymem. Może i nie miał normalnego krwioobiegu i nikotyna zupełnie na niego nie działała (chyba, że akurat jadł palacza), ale efekt placebo opanował do perfekcji.
- Dobry wieczór, pani generał - powiedział do cienia czającego się przy drzwiach. - Poczęstowałbym, ale to pewnie łamie tak przynajmniej z osiem punktów regulaminu sił zbrojnych.
- Spływaj - zasugerowała przyjaźnie Buffy.
Zanim Spike zdążył o tym w ogóle pomyśleć, odruchowo przesunął się i zrobił pogromczyni miejsce we wnęce. Pewne rzeczy się nie zmieniają.
- Jak tam narada na szczycie? - zapytał, nadal bawiąc się zapalniczką. - Przegrupowaliście się po odzyskaniu Los Angeles?
- Andrew i Giles właśnie sprzątają tablice poglądowe, na dzisiaj koniec.
- To jutro kolejna runda?
- Jutro, pojutrze, za trzy dni pewnie też... Tęsknię za apokalipsą. To były dobre czasy. Proste, konkretne. Dobra apokalipsa nie jest zła.
To brzmiało zupełnie jak słowotok dawnej Buffy i Spike przez chwilę poczuł się całkiem jak na ganku na Revello Drive w tych nie tak znowu rzadkich chwilach, kiedy oboje nie mogli znieść żadnego towarzystwa oprócz swojego nawzajem.
- Imponujące - powiedział z zadumą, robiąc bliżej nieokreślony gest zapalniczką. - To wszystko. Masz prawdziwą armię. Strzeżcie się, siły ciemności i w ogóle. Robi wrażenie.
- Oj, tak.
- Czyżby defetyzm w szeregach?
Buffy pokręciła głową i Spike zauważył, że pogromczyni miała podkrążone oczy niepokojąco komponujące się z nieskazitelną, niemal korporacyjną garsonką. Niedobrze.
- Trudności organizacyjne.
- To znaczy? - zapytał, obracając się lekko i odruchowo wyciągając rękę w stronę zwieszonej głowy pogromczyni.
Dotknął jej twarzy i i nagle zrobiło się bardzo niezręcznie. Buffy cała zesztywniała i wyprostowała się jak struna, a Spike błyskawicznie się wycofał. Przemknęło mu przez myśl, że kiedyś jeszcze dostanie porządnie po mordzie za ten rok udawania martwego. Podchodził do tego z filozoficznym spokojem. Między nim a Buffy i tak było dużo lepiej, niż się spodziewał. Jej reakcję można zaliczyć wręcz do spokojnych, przecież Spike nie zdziwiłby się nawet, gdyby wpakowała mu (dla pewności) dwa kołki w serce. Tymczasem od kiedy cztery dni wcześniej dowiedziała się, że jednak nie zginął w Sunnydale, zadowalała się ignorowaniem i pełną skrępowania ciszą. Teraz odbyli pięć minut cywilizowanej rozmowy i naprawdę trudno było oczekiwać więcej. Nie teraz, nie w najbliższym czasie.
- Nic takiego - powiedziała szybko pogromczyni. Tak, to stanowczo byłoby na tyle, jeśli chodzi o Revello Drive, szczerość i nić porozumienia. - Spike, chcę, żebyś pojechał do Cleveland.
Popatrzył na nią pytająco.
- Tam są jeszcze aktywne Wrota Piekieł - wyjaśniła. - Potrzebuję, żeby ktoś miał na nie oko.
- I mówisz mi o tym w środku nocy, poza oficjalną naradą. Ciekawe.
- Pojedziesz czy nie?
Uśmiechnął się miękko i zgasił niedopałek o ścianę. Głupie pytanie.
- Wiesz, że pojadę. Nie macie tam oddziału?
- Już nie - powiedziała ciszej. - Wrota Piekieł, pamiętasz? Będziemy wysyłać nowy.
- I ja mam tam jechać w ramach tego nowego oddziału?
- Ty pojedziesz pierwszy.
Spike'owi przemknęło przez myśl, że oto nagle stał się członkiem całej tej armii pogromców i, o dziwo, dostaje osobiste rozkazy od naczelnego wodza, chociaż nie przypominał sobie, żeby się w ogóle gdziekolwiek zgłaszał. Chyba nawet pierwotnie miał zamiar odwrócić się na pięcie, mieć w dupie całe to ratowanie świata i zająć się swoimi sprawami.
Oczywiście najpierw musiałby wymyślić, jakie są te jego nie cierpiące zwłoki sprawy.
- Giles mi nie ufa, co?
- Ani tobie, ani Angelowi.
To wiele wyjaśniało. Buffy wysyłała go przodem, licząc, że zrobi rekonesans, a kiedy już w Cleveland pojawi się w pełni oficjalny oddział pogromczyń, dołączy do niego na krzywy ryj i podzieli się lokalną wiedzą. Giles i tak prędzej czy później dowie się o wszystkim i będzie musiał zaakceptować status quo. Spike nie był jeszcze pewny, czy Buffy odsyłała go z przyczyn strategicznych, czy tylko po to, żeby nie lazł jej przed oczy, ale miał przeczucie, że oba te powody wcale się nie wykluczają.
- A właśnie, jak tam kapitan Czółko? Są jakieś wieści?
- Nic nowego. Zabrał smoka i zniknął.
- Typowe - rzucił Spike z przekąsem, a Buffy przytomnie zasymulowała nagły napad głuchoty.
Jednak świat nie zmienił się aż tak bardzo.
- Kiedy mam jechać?
- Polecisz za tydzień, musimy dać Andrew trochę czasu, żeby ci załatwił samolot, w którym cię nie spopieli.
- A do tego czasu mam chodzić na narady ogólnowojskowe?
- Nie umarłbyś od tego.
- Już jestem martwy.
Najwyraźniej żarty z trupów nigdy nie przestawały być śmieszne, bo Buffy parsknęła, pokręciła z politowaniem głową, a potem wyciągnęła rękę i zanim zdębiały Spike zdążył się zorientować, wyłuskała mu z kieszeni płaszcza paczkę papierosów.
- Ani się waż wygadać przed Faith - zastrzegła surowo na widok jego zdumionej miny. - Muszę dbać o reputację.
W końcu Spike przypomniał sobie, że trzyma w rękach zapalniczkę, więc trącił kciukiem metalową pokrywkę i szarmancko podpalił pogromczyni papierosa. Buffy zaciągnęła się ostrożnie i zakaszlała, dając przez to dowód, że mimo wszystko świat nie zwariował tak do końca i generał Pij-Mleko-Będziesz-Wielka dość sporadycznie uciekała się do tego rodzaju zakazanych rozrywek.
- Kogo zamierzasz wysłać oprócz mnie? - zapytał rzeczowo Spike.
- Postaram się podesłać ci Wesleya - oznajmiła Buffy, po czym wychyliła się w prawo, by rzucić okiem na rząd okien na drugim piętrze skrzydła. W jednym nadal paliło się światło. - O ile się wcześniej z Gilesem nie pozabijają.
***
Betty miała sen.
W pierwszej chwili wszystko było bardzo rozmyte i nie potrafiła nawet określić, gdzie się dokładnie znajduje, ale nagle spostrzegła drobną blondynkę w średnim wieku o ostrzyżonych na pazia włosach i wszystko stało się jasne. Betty wiedziała już nawet, co będzie dalej, ta scena nawiedzała ją regularnie co kilka nocy, więc starała się we śnie zacisnąć powieki, ale nie dała rady. Sama nigdy w życiu nie zniosłaby widoku, który czekał ją już za parę sekund, ale to nie było jej wspomnienie, nie jej ciało. Była teraz Faith Lehane i patrzyła bezradnie, jak Kakistos wyrywa Dianie ręce i nogi, a potem odgarnia krótkie, jasne włosy i skręca jej kark. Betty ze wszystkich sił starała się odizolować od nie swojego strachu i zupełnie obcej złości. W niektóre poranki współlokatorki mówiły jej, że przez sen liczyła głośno do ośmiu, a ona konsekwentnie udawała, że nie wie dlaczego. Dokładnie osiem sekund trwało, zanim Faith zatkała uszy, by nie słyszeć już krzyku Diany.
Potem ściany zafalowały i wystrzeliły w górę, a przejmujący wrzask obserwatorki stał się niski i chropowaty. Betty aż zakręciło się w głowie od upajającego uczucia triumfu. Miała krew na twarzy i rękach, jej palce zaciskały się na drzewcu pochodni, ciężka suknia była po kolana ubrudzona błotem. Na twarzy wampira malowały się ból i przerażenie, jego koszula zajęła się żywym ogniem, a pogromczyni usłyszała swój własny nieco histeryczny śmiech.
Płomień rozprzestrzeniał się, aż nagle cały świat stał się czerwony, a potem skurczył się do rozmiarów pokoju. którego nigdy wcześniej nie widziała. Na prostym krześle siedział chudy mężczyzna o tlenionych włosach, miał szeroko otwarte oczy i oddychał ciężko jak po morderczym biegu. Betty zrobiło się niedobrze od natłoku związanych z nim sprzecznych emocji. Powoli podeszła do nieznajomego i, skupiona na upiornym wyrazie jego twarzy, położyła mu dłoń na żebrach. Wyczuła ciepło i przyspieszone tętno.
Ściany pokoju rozbłysły, a mężczyzna, o którego opierała się Betty, zniknął. Dziewczyna zachwiała się i poczuła, jak leci w dół, w końcu jej plecy odbiły się od czegoś twardego, więc odruchowo przetoczyła się, stanęła mocno na nogach i wydobyła miecz. Jej mięśnie doskonale wiedziały, co robić, więc poddała się intuicji, pierwszy raz tej nocy zupełnie spokojna. Wampir naprzeciwko niej miał europejski strój i poruszał się w nim miękko jak kot, w jego sposobie walki było coś bardzo obcego, a jednocześnie nadzwyczajnie znajomego. Betty nie zamierzała dłużej rozważać, które obserwacje należą do niej ze snu (silnej), a które do niej prawdziwej (słabej), skoro obie były pogromczyniami i miały przed sobą misję. Zamiast tego wykonała kilka przepisowych złożeń mieczem, krótki ruch nadgarstka i krew trysnęła z rozciętego łuku brwiowego wampira. Betty miała wrażenie, że słyszy gdzieś za ścianą gardłowy śmiech, ale nie skupiała się na żadnych obrazach ani dźwiękach, po prostu odbiła się od ziemi i z całej siły kopnęła przeciwnika w głowę. Nie miał broni i nadrabiał miną, wygłaszał komentarze w dziwnym, obcym języku, poruszał się na miękko ugiętych nogach i robił unik za unikiem. Walczył jak ktoś, komu jest zupełnie obojętne, czy przeżyje. Betty naprawdę doceniła go dopiero wtedy, kiedy zręcznie złapał za jej miecz i wbił go w świątynną figurę. Już wiedziała, że popełniła błąd, lekceważąc przeciwnika. Zaczęła błyskawicznie wyprowadzać ciosy i kopniaki, aż w końcu zdołała przyszpilić wampira stopą do ściany. Wydobyła zza paska kołek, czepiając się rozpaczliwej nadziei, że zdoła jeszcze nadrobić straty, ale jakaś część niej doskonale wiedziała, że jest już za późno. Starczyło jej samozaparcia, żeby zamachnąć się i wymierzyć cios prosto w serce. Gdy straciła kołek, sięgnęła po niego siłą rozpędu. Potem poczuła znany już z innych snów ból z boku szyi i miała wrażenie, że zapada się w puch, coraz słabsza i słabsza...
A potem nagle światła stały się wyraźniejsze, a dźwięki ostrzejsze, dookoła Betty były gwiazdy, pełno gwiazd rozsianych po świecie jak krople mleka i dziewczyna znała doskonale imiona ich wszystkich. Tam, gdzie błyszczała największa, stał pochylony nad martwym ciałem mężczyzna z krwią na ustach i palcach. Betty nie mogła oderwać od niego wzroku, ogłuszona mieszaniną fascynacji, podniecenia i dzikiej radości.
- Spójrz, jakiego narobiłeś pięknego zamętu - powiedziała w skupieniu.
Nagle zobaczyła wszystkie ścieżki prowadzące do tego wydarzenia i wszystkie możliwe światy, które mogły z niego wyniknąć. Było to trochę podobne do jej (jej, Betty, prawdziwej, pogromczyni) wizji i snów, ale silniejsze i bardziej intensywne, doprawione jedynym w swoim rodzaju szaleństwem. Dziewczyna miała wrażenie, że eksploduje jej głowa, złapała się mocno za skronie i zaczęła krzyczeć, jak jeszcze nigdy wcześniej.
Do końca życia Betty była pewna, że gdyby w tym momencie czyjaś silna ręka nie złapała jej za nadgarstek i nie wyciągnęła na powierzchnię, czaszka wybuchłaby jej jak skorupka orzecha.
- No, mała - powiedziała siedząca na brzegu łóżka Faith Lehane, przyglądając się badawczo młodej pogromczyni. - Teraz to dałaś popalić.
***
- Nie, nie wiem, gdzie może być Angel. I nie, naprawdę nie mam pojęcia, w jaki sposób Illyria wyciągnęła Los Angeles z piekła.
- A nawet gdybyś wiedział, to i tak byś nie powiedział?
- Prawdopodobnie nie. Ale tutaj akurat sprawę przesądza fakt, że byłem wtedy martwy, nie sądzisz?
Giles ze zniecierpliwieniem zerwał okulary z nosa i przetarł je chusteczką, bardziej z nawyku niż potrzeby. Wesley siedział sztywno na krześle, najwyraźniej nie do końca jeszcze przyzwyczajony do tego, że znowu ma ciało, nad którym trzeba panować, bolące kości i drętwiejące mięśnie.
- Nawet w obecnej sytuacji twoja wiedza o Illyrii jest większa niż jakiegokowiek żyjącego człowieka - podjął starszy obserwator. - Myślę, że powinieneś...
Złe słowo. Bardzo, bardzo złe słowo.
- Powinienem? Och tak, jestem wam w końcu coś winien za pomoc, której nam udzieliliście na początku kryzysu z Illyrią - powiedział Wesley z przekąsem. - Nie wiem, jak bym sobie bez was poradził.
- Nie o to mi chodziło.
- Ale jakoś tak wyszło, nieprawdaż?
Widać było, że Giles jest zupełnie bezradny wobec tego nowego, gorzkiego Wesa, dziwnie odpornego na moralny terror, patrzenie z góry i siłę autorytetu. Mimo tego, że upłynęły już cztery dni, nadal instynktownie spodziewał się zobaczyć po drugiej stronie stołu konferencyjnego zupełnie innego przeciwnika, więc ponosił porażkę za porażką.
- Spójrzmy na to logicznie - powiedział w końcu Wesley po długiej chwili niezręcznej ciszy. - Musimy znaleźć z wami jakąś formę koegzystencji. Ale chyba nie powinniśmy zaczynać rozmowy od stawiania twardych warunków, nie sądzisz?
- Och, na litość boską! Mam już serdecznie dość...
- Myślę, że już wystarczy - powiedziała cicho Willow, odrywając się wreszcie od framugi drzwi i wchodząc do pokoju.
O dziwo, obaj obserwatorzy natychmiast umilkli.
- Rozmawiałam z Illyrią - kontynuowała dziewczyna, ignorując pełne wyrzutu spojrzenie Gilesa i skupiając uwagę na młodszym z mężczyzn. - Nieco bardziej skomplikowane, niż standardowa pogawędka przy kawie, zgoda, ale udało nam się w końcu dojść do jako takiego porozumienia. Oczywiście Illyria zastrzegła, że bez twojej zgody nie podejmie żadnej decyzji.
Oprócz tej dyskusji Willow zdążyła tego dnia naradzić się jeszcze z Buffy, Dawn, Xandrem i Kennedy, ale nie widziała potrzeby, żeby o tym wspominać. Miała wyrzuty sumienia, że izolują tak Gilesa, ale nie było rady - jego cenne zdolności interpersonalne nie miały szans w starciu z rozczarowaniami Wesleya, który faktycznie miał powody do złości. Rok wcześniej wszyscy razem podjęli decyzję, by nie mieszać się w sprawy Wolfram&Hart, ale to Giles odbył krępująco bezpośrednią rozmowę telefoniczną z Angelem i prawdopodobnie w oczach ekipy z Los Angeles zawsze już będzie uchodził za czarną owcę armii pogromczyń.
- Jak wszyscy dobrze wiemy, Illyria nie jest do końca stabilna. Ciało, które przyjęła, nie jest przystosowane do takiej mocy, nawet po tym, jak straciła znaczną jej część. W dodatku sama Illyria nie za bardzo radzi sobie z tymi umniejszonymi mocami. Przebłyski...
Willow mówiła, nie odrywając wzroku od twarzy Wesleya i gdy zauważyła, że zamknął oczy, przełknęła głośno ślinę. Dwa lata wcześniej zdążyła się już oswoić z jego nowym, lepszym, silniejszym, bardziej samoświadomym ja. Gorycz, zniechęcenie i coraz to nowe poziomy autoironii były dla niej pewną nowością.
- Fred - dokończył spokojnie Wesley, nie otwierając oczu. - Illyria nie zawsze potrafi utrzymać barierę oddzielającą jej wspomnienia od wspomnień Fred, więc zdarzają jej się przebłyski, kiedy sądzi, że naprawdę nią jest. To prawdopodobnie niegroźne.
- Ale nie możemy być pewni - podjęła Willow. - Potrzebujecie względnego spokoju, miejsca, gdzie będzie rezydował niewielki oddział nieprowadzący szkoleń, na tyle silny, żeby móc opanować sytuację w razie kryzysu. Będziesz mógł spokojnie prowadzić badania nad Illyrią i oczywiście jesteśmy do twojej dyspozycji, gdybyś potrzebował wsparcia. W związku z tym mam dla was propozycję...
***
- Jak myślicie, będzie coś z tego? - zapytała Clara, wskazując głową na rozświetlone okno na drugim piętrze zamku.
- Na razie to się głównie kłócą - odparła Lily, wydymając pogardliwie wargi. - Słowo daję, jutro biorę popcorn na obrady.
- Ciesz się, że w ogóle pozwalają ci tam wejść - mruknęła Matylda z niechęcią. - My musimy polegać na plotkach.
Lily prychnęła i zaczęła bawić się kołkiem. Od kiedy pogromczynie zainstalowały się w Ballindalloch, patrole w pałacowym parku stały się czystą formalnością, wszystkie demony samorzutnie utrzymywały kordon sanitarny w odległości co najmniej pięciu mil od kwatery głównej, niemniej jednak raz na jakiś czas trzeba było sprawdzić. Choćby po to, żeby po okolicy nie poszła plotka, że pogromczynie nie pilnują własnego podwórka i można się tam bezkarnie zapuszczać.
- Znałam jedną z dziewczyn, która dostała przeniesienie do Cleveland - powiedziała konspiracyjnym szeptem Matylda. - Pamiętacie Nadine?
- Ta ruda Francuzka? - upewniła się Clara. - A co ona w ogóle robiła w Stanach? Przecież beznadziejnie mówiła po angielsku.
- Podobno losowali. Wcale nie chciała jechać i, jak się okazuje, miała rację. Nikt tam nie przeżył - relacjonowała z przejęciem Matylda.
Lily kopnęła leżący przed nią na ścieżce kamyk i skupiła całą swoją uwagę na trajektorii jego lotu. Potrzebowała naprawdę mnóstwo samozaparcia, żeby gryźć się w język podczas tej rozmowy. Cztery dni wystarczyły, by zaczęła dostawać szału na sam dźwięk słów przeniesienie, losowanie i (wymawiane obowiązkowo nabożnym szeptem) Cleveland.
W ogóle nie rozumiała, o co całe zamieszanie, a już najbardziej wkurzały ją te pełne zazdrości spojrzenia, kiedy jako jedna z niewielu młodszych potencjalnych wchodziła na salę obrad razem z całą dowódczą śmietanką. Słyszała już różne teorie na temat tego, jak się tam dostała. Prawda nie była zbyt ekscytująca - Lily po prostu pewnym krokiem przekroczyła próg, zajęła wygodne miejsce tuż przy oknie, a kiedy przyuważyła ją pani Summers, zrobiła minę, jakby miała pełne prawo tu być. Za swoją fanfaronadę uzyskała pełne aprobaty spojrzenie i milczącą zgodę na swój udział w naradzie.
To tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że życie pozostałych juniorek byłoby dużo prostsze, gdyby tylko wzięły sprawy w swoje ręce i dla odmiany podjęły jakąś akcję. Tymczasem w Ballindalloch panował marazm rodem z obozu wojskowego podczas długiej, spokojnej zimy i powoli stawało się to coraz bardziej irytujące. Owszem, jeśli już wypuszczały się gdzieś dalej i urządzały regularne polowanie na wampiry albo zasadzkę na potwory, to emocji było pod dostatkiem i Lily naprawdę lubiła te wyprawy, ale nawet one straciły ostatnio część swojego uroku.
Zwłaszcza od kiedy zorientowała się, że nikt na nich nie robi nic bez wyraźnego rozkazu, a jeśli już nawet ktoś kiedyś, to głównie przez pomyłkę.
- ... zresztą co się dziwić, tam są kolejne Wrota Piekieł! - trajkotała dalej Matylda.
- Wracajmy już - wpadła jej w słowo Lily.
- Powinnyśmy jeszcze obejść... - zaczęła służbiście Clara.
- Och, daj spokój. Byłyśmy już wszędzie. W tym lesie nie ma niczego gorszego od nas.
- Ale przecież...
Lily nie miała ochoty słuchać dalszych argumentów. Machnęła na koleżanki ręką, wymamrotała jakieś zdawkowe pożegnanie i ruszyła w stronę zamku.
Jeśli chciała cokolwiek osiągnąć, musiała wziąć sprawy w swoje ręce i stać się kowalem własnego losu. A w tym celu koniecznie potrzebowała zamienić przed snem kilka słów z panią Summers.
***
Pod naporem złowrogich spojrzeń Buffy upadła koncepcja Xandra, by nadać Spike'a do luku bagażowego samolotu (Wiesz, ile by kosztował transport trumy ze zwłokami? To już lepiej go pociąć na porcje po pięćdziesiąt funtów i wysłać w walizkach, naprawdę... - zauważyła przytomnie Dawn). W końcu stanęło na tym, że wykorzystają niewielkich rozmiarów samolot wyszabrowany przez Gilesa z masy spadkowej pozostałej po Radzie Obserwatorów. Pilot i tak miał na dniach zabrać Willow do Cincinnati celem oględzin biblioteczki demonologicznej, którą próbował im sprzedać jakiś amator. Nic nie stało na przeszkodzie, żeby wzięli na pokład i Spike'a. Wylot wyznaczono na wtorek.
***
- Zaczekaj! Czekaj, mówię! Stóóóóóój!
Faith biegła po płycie lotniska jak wariatka. W dużym plecak, który trzymała w ręce, coś podejrzanie grzechotało i Spike miał przypuszczenie graniczące z pewnością, że nie są to cukierki.
- Lecę z wami! - wydyszała, gdy się z nimi zrównała.
Wyraz twarzy Willow nie pozostawiał wątpliwości co do jej opinii na ten temat.
- Chwila - zapytał przytomnie Spike. - Z wami oznacza z wami do Cleveland czy z wami do Cincinnati?
- A wyglądam na kółko biblioteczne? Z wami do Cleveland.
- Buffy cię przysłała?
- B sobie może mnie wysyłać do usranej śmierci, nie jestem jej ołowianym żołnierzykiem. Dosyć miałam tego pieprzenia o strategiach, demonach i wchłoniętym LA, czas zacząć wreszcie coś robić.
Spike wzruszył ramionami, ustatysfakcjonowany odpowiedzią. Lubił Faith, była konkretna, zdecydowana i z ikrą. Co prawda była też niezrównoważona i narwana, ale po stu latach z Drusillą żadne stadium szaleństwa nie robiło na Spike'u przesadnie wielkiego wrażenia. Przynajmniej będzie ciekawie.
Z lotu pamiętał tyle, że zasnął natychmiast po starcie i obudzili go dopiero pół godziny przed lądowaniem. Na lotnisku w Cincinnati pożegnali się z Willow (Spike - życzliwie, Faith - chłodno) i ruszyli w stronę wynajętego im przez Andrew samochodu. Jako że jedno z nich było oficjalnie martwe, a drugie poszukiwane, woleli się nie zbliżać do miejsc wymagających wylegitymowania się.
Normalnym ludziom droga do Cleveland zajmowała od czterech do pięciu godzin. Oni już po trzech widzieli na horyzoncie rogatki.
- Zamieniamy się - oznajmił wtedy Spike. - No już, wyskakuj zza kółka.
- Śnisz.
- Wyskakuj, mówię. Mam coś ważnego do zrobienia.
Zaintrygowana Faith rzuciła mu badawcze spojrzenie i z czystej ciekawości zjechała na pobocze. Spike rozsiadł się za kierownicą jak basza i niemal czule pogładził szybkościomierz.
- Zapnij pasy i trzymaj się mocno.
- Co ty knujesz?
- Tradycja.
Po czym rozpędził się na tyle, na ile się dało na tak krótkim odcinku i wjechał równiutko w środek optymistycznej tablicy Witamy w Cleveland!.